poniedziałek, 28 listopada 2016

Krytycznym okiem na... "Opactwo Świętego Grzechu" Sue Monk King

To już kolejna i ostatnia powieść Kidd recenzowana na moim blogu. Wcześniej czytałam Czarne skrzydła oraz Sekretne życie pszczół tej autorki. Sądząc po tematach, które podjęła pisarka w tamtych książkach, przyjęłam, że i tym razem zetknę się z problemem rasizmu. Okazuje się jednak, że Opactwo świętego grzechu, które jest drugą w kolejności powieścią napisaną przez Sue Monk Kidd, pod tym względem bardzo różni się od przeczytanych przeze mnie książek tej pisarki. Jedno łączy wszystkie trzy powieści – opowiadają one o uczuciach kobiet.

Główna bohaterka, Jessie, przeżywa kryzys wieku średniego. Przekroczyła czterdziestkę, a jej córka właśnie zaczęła studia. Mąż, wpatrzony w żonę jak w obraz, zaczął denerwować ją nawet tym, w jaki sposób oddycha. W rutynowe, ale ustabilizowane życie kobiety wkrada się zwyczajna nuda. Zostaje ona jednak przerwana wiadomością, że matka Jessie obcięła sobie palec tasakiem – na dodatek nie przez przypadek, a celowo. Dlaczego tak postąpiła, nie chciała jednak nikomu wyjaśnić.

Jessie Sullivan rusza na (fikcyjną) wyspę Egret Island, leżącą w Karolinie Południowej. tam znajduje się klasztor benedyktynów. W miejscu, które powinno kojarzyć się z chrześcijaństwem, znajduje się tron świętej Senary. Bogato zdobione krzesło nazywane jest syrenim tronem. To właśnie tutaj miała żyć syrena, która później została świętą i patronką opactwa. Obecnie legenda staje się magnesem przyciągającym na wyspę rzesze turystów.

Miejsce magiczne i piękne przywołuje jednak tłumione wspomnienia z dzieciństwa. Jessie postanowiła wydostać się z wyspy, by zapomnieć o tragedii, jaką przeżyła jej rodzina. Straciła ojca, który zginął w tragicznym wypadku. Żyła z poczuciem winy, ponieważ wydawało jej się, że w pewien sposób przyczyniła się do jego śmierci. Dopiero teraz dowie się, jak było naprawdę. Okazuje się, że wyspa skrywa jeszcze wiele tajemnic.

Główna bohaterka odrzuca pomoc męża, psychiatry i decyduje się samodzielnie uporać z matką. Jednak w tym samotnym wyjeździe jest coś więcej. Jessie podejmuje próbę odnalezienia samej siebie. Okaże się jednak, że w tym spokojnym i jakby oderwanym od codziennych trosk miejscu, znajdzie osobę, która stanie się jej bliska. Będzie musiała dokonać wyboru, a potem ponieść jego konsekwencje.

Gdyby streścić Opactwo świętego grzechu jednym zdaniem, to historia mogłaby się wydawać banalna. Jednak Sue Monk Kidd skupia się na emocjach głównej bohaterki, dodając do tego szczyptę magii. Klimatyczne opactwo, tajemnica oraz legenda mają wpływ na Jessie. Dzięki miejscu i ludziom, kobieta ma szansę dowiedzieć się, kim jest naprawdę i poznać historię swojej rodziny.

Autorka na szczęście oszczędziła czytelnikom czarno-białych, papierowych postaci. Jessie Sullivan popełnia błędy, przechodzi pewien kryzys w życiu, ale też wiele się nauczy. Zrozumie na czym polega wina i wybaczanie. Dowie się również, co jest dla niej najważniejsze. W Opactwie świętego grzechu niezwykle interesujące są również postacie drugoplanowe. Zarówno matka głównej bohaterki, jak i jej przyjaciółki intrygują i wiele wnoszą do historii. Wprawdzie na początku napisałam, że w tej książce Sue Monk Kidd problem rasizmu nie jest wyraźny, mimo to pisarka wspomina choćby o kulturze Gullah, która jest dziedzictwem afroamerykańskich potomków niewolników żyjących na południowo-wschodnim wybrzeżu USA. W powieści mowa też o różnych typach miłości, ale uczucia są mocno związane z magiczną scenerią wyspy. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o niezwykłych kobietach.

Najbardziej ujmujące w tej powieści jest to, że autorka potrafi o rzeczach banalnych mówić w sposób, który chwyta za serce i wcale banalne się nie wydają. Przecież takich historii jest mnóstwo, ale napisać o miłości i zdradzie w sposób niebanalny jest niezwykle trudno. Sue Monk Kidd się udało. I choćby za ten zabieg warto zajrzeć do tej książki.

Polecam. 7/10. Do następnego. Bye.

sobota, 26 listopada 2016

GENDER nie taki straszny, jakim się go maluje...

Dzień dobry. Witam Cię bardzo serdecznie. Dziś tak trochę oficjalnie. Dlaczego? Moja kobieca natura ma ochotę na kolejny feministyczny wywód. A zatem, przejdę do meritum, GENDER. 

Pojęcie to stało się w naszym kraju takim słowem-wytrychem. Dla pewnej części społeczeństwa to po prostu uosobienie zła na świecie; feministki, lewacy, ateiści, geje i chuj wie co jeszcze. Może jednak warto wyjaśnić w ogóle, co ten wyraz oznacza. Tak naprawdę nie ma się czego bać. I to że zbitek słów: IDEOLOGIA GENDER: nie ma najmniejszego sensu.


Małe dzieci uczy się bardzo prostego, binarnego rozumowania płci. Jest chłopiec i dziewczynka. Koniec tematu. Serio? Jako dorośli ludzie powinniśmy jednak wiedzieć, że na szeroko pojętą płciowość składa się wiele czynników. Pierwszy z brzegu, orientacja seksualna. 

Istnieją również elementy płciowości, które nie wynikają z aspektów biologicznych i psychologicznych, a społeczno-kulturowych. Gender jest właśnie tą płcią społeczno-kulturową. W naszym kraju kobiety mogą nosić sukienki i spódnice, a mężczyźni raczej nie, chyba że księża, i to nie wynika z naszej biologii [choć damskie nogi są zazwyczaj bardziej estetyczne i ładne od męskich], tak po prostu przyjęło się w naszej kulturze. A Arabowie i Hindusi noszą coś na wzór naszych tunik czy alb. Albo chociaż to, że chłopiec kojarzy się z niebieskim, klockami, piłką i samochodzikami, zaś dziewczynka z różem, laleczkami, kolorowankami i gotowaniem. To swoją drogą dość nowoczesna koncepcja. Przed 1940 róż był chłopięcym kolorem. Albo w krajach o innym wyznaniu, tj. muzułmańskich, kobiety noszą hidżab, a w niektórych bardziej radykalnych burki pełne, tzw. afgańskie. I to również nie wynika w naszej biologiczności. Dlaczego tak się dzieje? Bo wszystkie te rzeczy są elementem płciowości człowieka w danej kulturze, a jednocześnie wynikają wyłącznie z kontekstu społecznego i politycznego.

Słownik definiuje gender jako sumę cech osobowości, zachowań, stereotypów i ról płciowych, rozumianych w danym społeczeństwie jako kobiece i męskie. Światowa Organizacja Zdrowia [World Health Organization: WHO] uosabia gender jako stworzone przez społeczeństwo role, zachowania, aktywności i atrybuty, jakie dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla mężczyzn i kobiet.

I... i tyle. Nic strasznego, nie? Wiesz, jak ktoś wychodzi na mównicę sejmową i stwierdza, że nie zgadza się na gender, to ma mniej więcej tyle sensu, jakoby stwierdzał, że nie zgadza się na płeć. 

Poświęciłam chwilę na zastanowienie się, co mają na myśli ludzie używający tego paralogizmu: ideologia gender. Nie wiem, i chyba nie chcę wiedzieć. To, moim zdaniem, ma tyle sensu, co ideologia pogody. Płciowość, tak jak pogoda, po prostu istnieje i wszelkie przejawy sprzeciwu są niedorzeczne. Zauważyłam, że pada to z ust zazwyczaj osób skrajnie prawicowych, którzy są zamknięci na wszelkie zmiany wynikające z rozwojem społeczeństwa, są mało doinformowani i nieświadomi znaczenia frazesu gender. Przykre i trochę komiczne.

Różnice społeczne tego typu w kontekście płci po prostu nie istnieją. Podałam na nie wcześniej kilka przykładów opartych na obserwacji życia. Jak można nie zgadzać się z istnieniem płci? To jest absurdalne i lekko niepokojące. 

OK, ale żebyś miał pełen obraz, w języku politycznym ma miejsce coś takiego jak GENDER MAINSTREAMING. To "strategia polityczna" na rzecz równego traktowania kobiet i mężczyzn. To działanie, które promuje to, aby prawo w danym społeczeństwie w tym samym stopniu traktowało nas bez względu na płeć, pomimo społecznych różnic, bo żadna z płci nie jest i nie powinna być lepsza od drugiej. Od 2008 roku jest ona oficjalnie częścią polityki społecznej UE. 

Czyli polityk wychodzący na mównicę i ogłaszający walkę z gender, sprzeciwia się tym samym równemu traktowaniu kobiet i mężczyzn przez prawo i społeczeństwo, albo wyklucza istnieniu różnic społecznych pomiędzy kobietami i mężczyznami. Acha, tak czy siak, nie ma to sensu. Dlatego nie ma co się dziwić, kiedy osoba deklarująca takie zdanie nie jest brana na poważnie przez innych. Powinna być uznawana za ignoranta i idiotę. Niestety, czasami przyciąga do siebie zwolenników, takich samych ignorantów i kretynów. Nie bądźmy kretynami. Gender to nie jest lewacki wymysł. Tym apelem zakończę mój wywód. 


Miłego weekendu. Do następnego razu. Buziaki. Bye.
      
     

niedziela, 20 listopada 2016

Czas się zmierzyć z "literaturą kobiecą".

Dziś w końcu zebrałam się w sobie i postanowiłam wrócić do tematu "literatury kobiecej", który poruszałam jakiś czas temu dość przypadkowo. Wtedy tylko liznęłam temat, ponieważ to nie był moment, aby o tym wtedy się rozwodzić. Jeśli już jakiś czas śledzisz to, co publikuję na swoim blogu, możesz podejrzewać, jakie mam zdanie w tej sprawie. Mimo to serdecznie zapraszam do dalszego czytania. Dzisiaj mam jednak potrzebę rozszerzyć tą kwestię. Ostrzegam, trochę się rozpiszę. I może to być trochę chaotyczne, bo wcześniej nie myślałam, jak to ubiorę w słowa. 

Dla mnie "literatura kobieca" jest mitem wymyślonym tylko po to, aby udowodnić, że kobiety nie nadają się ani na rasowego pisarza ani odpowiedniego rozmówcę dla mężczyzny. Moim skromnym zdaniem, nie ma czegoś takiego. Po prostu coś takiego nie istnieje.


Owszem, można założyć, że rozmaite chick-lity są adresowane w głównej mierze do kobiet, ale to nie oznacza, że wyłącznie my po nie sięgamy na sklepowych półkach. Wiem, że w tym momencie wielu panów się mocno oburzy, ale wy również sięgacie po tego typu literaturę. I to zrozumiałe; jest ona lekka i przyjemna, głupkowata trochę, idealna na odpoczynek/wyjazd/urlop. 

Ale nie to denerwuje mnie najbardziej. Do białej gorączki doprowadza mnie przekonanie, że wszystkie kobiety; bez wyjątku na wiek, hobby, wykształcenie i zawód; uwielbiają literaturę niskich lotów. Odnosząc się do mojego przykładu, ja oraz kobiety z mojego otoczenia niezupełnie gustujemy za tą literaturą, po prostu jej nie lubimy. Dlaczego? To proste, bo nudzą i cholernie męczą nas oklepane romanse pokroju Harlequinów, Stelle czy Sparksa. Wolimy się relaksować się przy Bukowskim, Remarque, Kunderze czy Pilchu. A przecież to "męska" tematyka.

Ponadto, nie od dziś wiadomo, że my, kobiety, statystycznie czytamy więcej niż panowie (przynajmniej ów zjawisko możemy szeroko zaobserwować w Polsce), stąd rzucanie pogardliwymi terminami w rodzaju "babskiej literatury", której żaden szanujący się facet nie ruszy, uważam za wyjątkowo nie fair zagranie ze strony panów.

Zaś czytanie tej lepszej literatury z podgatunku np. hardcorowego s-f, ma w jakiś sposób nobilitować kobiety, chociaż w 99% są to takie same gnioty, jak powieści dla niezaspokojonych erotycznie gospodyń domowych. Zresztą, nie powinno się oceniać czy powieść jest dobra po samym gatunku, na którego oparciu została napisana. Dużą rolę odgrywa również poprowadzona fabuła, zakończenie wątków, wielowymiarowość postaci, dialogi i opisy, forma, środki stylistyczne. Jeśli tej kwestii zabraknie/znaczącą będzie kuleć w powieści, nawet książki z gatunku dramatu psychologicznego, wojennego okaże się niepowodzeniem. 

I czy ktoś nazwałby kryminały mianem "kobiecej literatury"? Tymczasem dużą grupę cenionych pisarzy lubujących się w tym gatunku stanową kobiety właśnie (Christie, Highsmith, Bonda, Lacberg, etc.). Również czytelniczek kryminałów jest większy odsetek niż czytelników.

Żyjemy w XXI wieku, kiedy to my, kobiety, przejęłyśmy prawie wszystkie atrybuty mężczyzny [tj. nosimy spodnie, mamy prawa wyborcze, pijemy i palimy, przeklinamy, prowadzimy auta, podróżujemy, interesujemy się technologią i przedmiotami ścisłymi, jesteśmy wykształcone, obejmujemy wysokie stanowiska, decydujemy się na brak rodziny...], ale nadal często odbiera się nam prawo czytania o ponurych zbrodniarzach, alkoholikach, gwałcicielach, chorych psychicznie wyrzutków. Możemy czytać tylko o kuchni, zajmowaniu się domem, kłopotach sercowych i rozterkach niedopieprzonych głupich kmiotek bez ambicji. Wielu mężczyzn nadal tak postrzega kobiety, ba, kobiety godzą się na to. Stąd "literaturą babską" nazywa się wyłącznie romanse. Przykre, ale mentalność ludzi trudno zmienić, a im bardziej świat idzie z postępem, tym mentalność głębiej się w ludziach osadza. Może to taka bańka, która ma za zadanie schronić się przez faktem, że kobiety są silniejsze i bardziej niezależne niż sto lat temu. Szkoda, że my, kobiety wiele na tym tracimy.

Osobiście, mam całkiem odmienne skojarzenia na hasło: literatura kobieca - literatura feministyczna/feminizująca. Od razu mam przez oczami realia pozytywizmu i dwudziestolecia międzywojennego, kiedy to walczono o równouprawnienie płci, kiedy to uświadamiano kobiety, że nie muszą swojego życia całkowicie podporządkowywać mężczyźnie i dzieciom; że mogą mieć swoje zdanie, że mogą decydować o losie swoim i państwa, w którym żyją, że mogą być wykształcone w równym stopniu jak ich mężowe, ojcowie czy bracia, że mogą pracować na tych samych stanowiskach co mężczyzna i dostawać za swoją pracę takie samo wynagrodzenie. Pokazywano, jak powinno wyglądać równe społeczeństwo, czym objawia się seksizm i jak go zwalczać. Tym jest dla mnie literatura kobieca. To pojęcie literatury kobiecej wpoiły mi mama i babcia. Literatura kobieca nie musi być pisana wyłącznie przez kobiety, i adresowana wyłącznie do kobiet. Ona porusza prawa kobiet i ich rolę w społeczeństwie, i wyczula na wszelkie jej łamania i nieścisłości. Wątek feminizmu zapewne kiedyś z przyjemnością poruszę, jednak teraz wrócę do meritum, bo znowu odbiegłam od tematu. 

Niestety, termin "literatura kobieca" określa lekką lekturę; głównie obyczajową i romansową. Piszę "niestety", bo jak już można się domyślić, jestem kobietą, dla której ten stereotyp jest krzywdzący i obraźliwy, ponieważ sugeruje, że kobiety tylko taką literaturę preferują. Głupie książki dla głupich kobiet, jednym słowem.

Mam wielką ochotę zmierzyć się z tym irytującym mitem. Wiele osób literaturę kobiecą kojarzą jako literaturę pisaną dla kobiet przez kobiety, uwzględniającą kobiecą perspektywę, kobiece predyspozycje intelektualne, kobiecy pogląd na świat. To zupełnie inna narracja, wrażliwość i postrzeganie rzeczywistości, niż w literaturze pisanej przez mężczyzn. Tu rodzą się we mnie dwa pytania. Po pierwsze, czy facet nie może napisać dobrej książki dla kobiet? Przykład pierwszy z brzegu, Żona godna zaufania Roberta Gorlicka spokojnie może być zaliczona do książek "dla pań", a fakt, że jej autorem jest mężczyzna i powieść cieszyła się dobrą opinią krytyków, chyba obala w/w mit. Tak na marginesie, polecam.

Po drugie, nie do końca rozumiem sformułowania typu: "kobieca inteligencja", "kobiecy pogląd na świat". W tym momencie włącza się moja feministyczna natura, bo moim zdaniem płeć do inteligencji i poglądów ma nijak wspólnego. Ale może się mylę. Przecież niektórzy mężczyźni wiedzą lepiej co myślę i czuję, nieprawdaż?

A zatem - moim zdaniem - nie ma czegoś takiego jak "literatura kobieca". Mnie się to nie podoba. Literatura jest dobra bądź słaba. Co to znaczy kobieca? Pisana przez kobietę? Zawierająca treści typowo kobiece? Czy istnieje w ogóle termin jak typowa kobieta? Źle się kojarzy, bo z założenia ma dzielić według ustalonego, ale schematycznego podziału. Życie nie jest zero-jedynkowe, tylko czarne albo białe. Literatura męska - nie słyszałam. Literatura kocia - nie słyszałam. Literatura góralska - nie słyszałam. Dobra albo zła. Jest łatka, którą próbuje się przypiąć kilku gatunkom literackim z założenia uznawanym za gorszego sortu ( m.in.: romansom), a która często nie chce się przykleić.

Tą cierpko-gorzką puentą kończę mój wywód. Jeśli dotarłeś przez tą górę chaosu do końca, niezmiernie mnie to cieszy. Buziaki. Do następnego razu. Bye





"Dwie rzeczy są w życiu bardzo istotne:
dobre łóżko i wygodne buty. Człowiek 
jest bowiem albo w łóżku, albo w butach."
-   Marcel Achard   -      
( 1899 - 1974 )        
    

poniedziałek, 14 listopada 2016

Życie bez Ciebie... Jeśli zapomnę o Tobie, stanę się kimś innym. Rozdział 10.

Dziadek siedzi na brzegu łóżka i głaszcze ją po włosach. Jego ręce pachną farbą i drewnem.
Opowiedz mi coś na dobranoc, dziadku.
Co to miałoby być? Podchodzi do uchylonego okna i zamyka je.
Nie możesz tu leżeć w takiej zimnicy. Będziesz chora. Kiedy się urodziłem, ojciec był w kościele. Był środek lata, a ja byłem małym, chudym dzieckiem, które urodziło się za wcześnie. Któż nie chce na dwór, kiedy słońce płonie, mawiała matka. I pewnie, że złapałem kolor na słońcu, złapałem. Byłem całkiem żółty, położna stwierdziła, że nic ze mnie nie będzie i lepiej, aby już za wczasu po klera polecieć. Matka jednak swoje wiedziała, nadzieje we mnie pokładała. Wzięła mnie w objęcia i wyszła do ogrodu, by oddać mnie pod opiekę Bogu. Usiadła na trawie, trzymała mnie w chuście, aż słońce zaszło i zabrało z sobą żółć.
I jakiego koloru byłeś?
Różowego, odpowiada i śmieje się. Matka płakała ze szczęścia, kiedy ojciec wrócił z kościoła i powiedziała, że syn będzie nazywał się Franciszek Józef, bo był wierny życiu, gdy wystawiono go na próbę, a życie jest darem Boga dla ludzi. On słuchał, niczego nie rozumiejąc, tylko powiedział: Wiedziałem Boże, że nas nie opuścisz!
Co on miał na myśli, dziadku?
To, że nowe życie trzyma się w tajemnicy, zapieczętowane i chronione aż po kres czasu, dopóki Bóg nie zdecyduje, jaki jest pisany mu los. Mi było pisane żyć, mimo że byłem wcześniakiem i nikt nie dawał mi szans.
A ja, skąd mam wiedzieć, co mi jest pisane?
Przyjdzie odpowiedni moment, otworzy ci się umysł i odnajdziesz swoją drogę w tym świecie.
Jesteś tego pewny, dziadku?
Tak, Ptaszynko. I wiem, że będzie to piękny los.
A zawsze myślałam, że twoje imię nadano na cześć Franza Josepha Haydna.
On także miał duży wkład w moje imię, Wielbłądko.
Nie uważasz, że bardziej pasowałoby nadać ci imię ku pamięci Kraszewskiego?
Nie bądź taka mądra, Wielbłądko. Pora spać. Jest już późno, a jutro do szkoły.
Dobranoc, dziadku. Kocham cię.

Ja ciebie bardziej, Wielbłądziątko. Ja ciebie bardziej...

środa, 9 listopada 2016

Krytycznym okiem na... "Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd

    Witaj. Dziś, znowu, na tapetę wezmę powieść pani Kidd. Teoretycznie nie gustuję w powieściach "typowo dla kobiet", ale jednocześnie nazwaniem twórczości Sue Monk Kidd zwykłymi powiastkami dla kobiet jest nazbyt przesadzone i obraźliwe. Dlaczego tak uważam? Z literaturą kobiecą mamy jednoznaczne, stereotypowe wyobrażenie; literatura lekka, mało ambitna, nie wymagająca wysiłku intelektualnego. Poza tym jest w ów określeniu coś dyskredytującego kobietę jako potencjalnego odbiorcę literatury bardziej wyższych lotów, tylko i wyłącznie z faktu, że jest kobietą, a to mi się nie podoba. Bo w "literatura męska" to Hemingway, Remarque, May i Bukowski, a więc znów wychodzi na to, że baby do garów, i ewentualnie, ckliwych i głupkowatych, oklepanych romansideł. Powieści Kidd są dużo głębsze, dotykają poważnego problemu jakim jest rasizm, który z upływem lat i rozwojem technologii nadal istnieje, choć może w innej formie. Niby taka głupa kmiotka a potrafi wybić się poza stereotyp babskich powieści wzruszającą fabułą, "męską" tematyką i skomplikowanym, wielowarstwowym portretem psychologicznym.
     Na temat „literatury kobiecej” na pewno kiedyś coś napiszę, ale teraz, aby nie przedłużać, wrócę do sedna. Czarne skrzydła rozbudziły mój apetyt na kolejne powieści Sue Monk Kidd i postanowiłam zapoznać się z jej chyba najsłynniejszą powieścią, będącą jednocześnie debiutem autorki – Sekretnym życiem pszczół. Chronologicznie jest to książka starsza od Czarnych skrzydeł o trzynaście lat i wspominam o tym nie bez powodu. Porównując najstarszą i najmłodszą powieść, możemy przekonać się, jak na przestrzeni lat rozwinął się warsztat Kidd, jak niegdyś i obecnie kreuje historie, wykorzystując do tego podobne motywy. Porównanie uwypukla również niedociągnięcia obecne w Sekretnym życiu pszczół, jednak w ogólnym rozrachunku jest to debiut, który ja nazywam dobrym.
Karolina Południowa, 1964 rok. Segregacja rasowa nadal kwitnie, pomimo wprowadzenia pierwszych praw dla czarnoskórych obywateli. Rasiści nie zamierzają godzić się z żadnym przejawem równości, prawo jest dla nich wyłącznie zapisem na papierze. Gdy wolność zderza się z głęboko zakorzenionym uprzedzeniem, rodzą się nowe konflikty.
    Zmiany nie omijają domu Owensów, w którym mieszka nastoletnia Lily, półsierota. Gnębiona wspomnieniem utraty matki, ofiara własnego ojca może polegać tylko na jednej osobie – czarnoskórej opiekunce, Rosaleen. Gdy agresja w domu i poza nim zaczyna zagrażać życiu kobiety i dziewczynki, splot wydarzeń wymusza na nich desperacki krok. Korzystając z jedynej wskazówki ukrytej wśród rzeczy zmarłej matki, Lily ucieka do Tiburon, gdzie na uboczu mieści się pasieka Czarnej Madonny prowadzona przez siostry Boatwright. Dom pełen kobiet staje się schronieniem, jednak przed przeszłością i obecnymi zmianami nie da się uciec. W pasiece krzyżuje się wiele sekretnych żyć… Czy z czasem ujawniane tajemnice zaleczą rany, czy może rozdrapią je na nowo?
Sekretne życie pszczół to przede wszystkim powieść o dojrzewaniu, wybaczeniu i wierze. W centrum wydarzeń znajduje się Lily, a inni ludzie i związane z nimi wydarzenia stają się kolejnymi etapami w jej dorastaniu. Gorycz samotności, odrzucenia, niekochania zostaje podwójnie osłodzona podczas pobytu w pasiece. Siostry Boatwright i ich krewni, choć sami doświadczani przez los, ofiarują nastolatce coś, czego wcześniej nie znała; dla Lily dołączenie do grupy prześladowanych osób stało się źródłem siły. Umniejszani, tępieni wcale nie są tymi słabszymi i mają w sobie więcej godności niż ich wywyższający się prześladowcy. Zetknięcie tych dwóch teoretycznie odmiennych światów pozwoliło Kidd na udowodnienie, że cierpienie nie zna granic, podziałów i nie zwraca uwagi na kolor skóry. Biała dziewczynka zmaga się z krzywdą tak samo, jak jej czarnoskóry rówieśnik. Czują i cierpią tak samo, los była dobry i niełaskawy po równo, a jednak, z jakiegoś powodu – jedno z nich zostało uznane za gorsze od drugiego. Sztucznie narzucone wartościowanie rozpada się, gdy uczucia zyskują na sile.
    Po lekturze Sekretnego życia pszczół i Czarnych skrzydeł można zauważyć, że powieści korespondują ze sobą, nawiązując do ustalonej grupy symboli i wątków, o czym wspomniałam już wcześniej. Przede wszystkim podkreślono wartość opowieści oraz związanych z nimi przedmiotów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. One stają się wsparciem dla bohaterów, którzy powierzają im wszelkie nadzieje, smutki i radości. Pamięć i nadzieja na przyszłość stają się źródłem siły dla tych, których głos miał być zduszony. To prowadzi nas do kolejnego punktu - w przypadku obydwu powieści wiodącym wątkiem jest zagadnienie rasizmu i walki o wolność. W „Czarnych skrzydłach” ukazano zalążek walki o prawa, tymczasem w Sekretnym życiu pszczół przyglądamy się niełatwym przemianom społecznym, gdy zdobycie praw okazuje się być początkiem jeszcze trudniejszej drogi. Kidd ubiera dziejowe zmiany w opowieści, pozwala im się przyjrzeć z perspektywy zwykłych ludzi, którzy często stoją na uboczu nim przyjdą do nich polityczne zawirowania. Bohaterki stworzone przez Kidd dorastają w świecie pełnym podziałów i nienawiści. W przypadku historii Lily, autorka zbyt często jedynie sygnalizuje problem, a za mało się w niego zagłębia. Miód, który wypełnia powieść, oblepia i wygłusza zło; widzimy je za „miodową osłoną”, bo pasieka miejscami sprawia wrażenie całkowicie oderwanej od świata. W Czarnych skrzydłach dobitniej pokazywano niesprawiedliwość i okrucieństwo, aż czytelnikowi włos się jeżył na głowie. Myślę, że przy całej uwadze poświęconej sytuacji Lily, pisarka trochę zaniedbała problemy, z którymi zmagali się czarnoskórzy bohaterowie. Wybrała drogę na skróty, zamieniając problem w kilka scen–symboli, co jest łatwiejszym rozwiązaniem niż równomiernie wplecenie wątku w całą akcję. To chyba największe potknięcie tego debiutu. Jednak mimo tej słodkości, mimo tego ciepła, nie jest to powieść beztroska. Mając w pamięci burzliwe czasy, cały czas czułam niepokój, obawiałam się tego, co może nadejść. Skoro jako czytelniczka byłam niespokojna, to nawet nie mieści mi się w głowie, jak czuli się ludzie, którzy musieli tak żyć. Sama ta myśl jest wstrząsająca. Dlatego warto przeczytać obydwie powieści, nienależące co prawda do żadnej wspólnej serii, ale poruszające podobne problemy, poddane działaniu czasu.

    Sekretne życie pszczół odłożę na półkę obok Czarnych skrzydeł pióra tej samej pisarki oraz Służących autorstwa Kathryn Stockett, ponieważ są to powieści, które pięknie przedstawiają przyjaźń i międzyludzkie więzi silniejsze niż uprzedzenia i podziały. Teraz z pewnością sięgnę po ekranizację powieści, by jeszcze raz wrócić na pasiekę sióstr Boatwright. Sekretne życie pszczół to powieść ogrzana słońcem, w której dobroć ludzi potrafi uleczyć krzywdę zadaną przez innych, a człowieczeństwo - nie kolor skóry, jest najważniejszą wartością. Debiut Sue Monk Kidd warto mieć na uwadze. 6/10. Polecam. Nie tylko kobietom. Do następnego razu. Bye.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Życie bez Ciebie... Jeśli o Tobie zapomnę, stanę się kimś innym. Rozdział 9.

Jest chora. Jak zawsze, kiedy ma ferie, zamiast bawić się na śniegu, ona leży z gorączką w łóżku. Jest zmęczona, walczy ze snem, ale powieki ma tak niemiłosiernie ciężkie, że poddaje się i odpływa...
Wdrapuje się na ogrodzenie, wkłada stopy między szczeble i pochyla się nad łąką. Wyobraża sobie, jak koń dziadka podchodzi do niej kołyszącymi krokami. Wielki i czarny. Wysuwa łeb do przodu, a ona głaszcze go po prążku na pysku. Podciąga się na grzywie, siedzi tak rozkraczona, że już bardziej nie można, koń zazwyczaj ciągnie dziadkowi kłody w lesie, ona jest tylko wątlutką brzózką.
Jest chora, drogi zasypane, więc koń ma galopować z nią przez las do miasta do lekarza. Galopują, koń kaleczy się o gałęzie, na brzuchu robią mu się krwawiące rany. Leży blada i umierająca na grzbiecie, wkłada ręce pod czarną grzywę, żeby choć trochę się ogrzać...
Osuwa się na zimne kafelki w łazience, a czyjeś wielkie i ciepłe ręce unoszą ją tak, jakby ważyła tyle, co piórko. Przemierzają z nią korytarz, słyszy skrzypienie drewnianych płytek w holu, słyszy zgrzyt otwieranych drzwi i ręce kładą jej ciało delikatnie w ciepłej pościeli, a kiedy krzyczy, podają jej na łyżeczce ciemnobrązowe lekarstwo. Ma jasnoniebieski, wełniany koc, którym jest tak szczelnie okryta, że widać tylko rudawą czuprynę. Pod głową ma podgrzewaną poduszkę, a do piersi przytula starego misia, Pana Nelsona, który odpędza od niej koszmary...
Na zewnątrz koń upada, jest zima, więc krew farbuje śnieg na czarno. Otwiera oczy i patrzy w dal na pustą łąkę. Koń zdechł ze starości. Nie było to dramatyczne. Babcia czuwała przy starym Milicano, gdy przyszedł rzeźnik. Dziewczynka była wtedy maleńka. Dziadek opowiadał o tym później, że stał nad wodą, nie chciał słyszeć strzału, rżenia, stukotu kopyt...

Teraz, podczas gorączkowych majaków, wraca pamięcią do najwcześniejszych lat swojego dzieciństwa. Kiedy ona odpływa w najdalsze zakątki swoich wspomnień, nie jest świadoma ani obecności dziadka, ani tego, że ciągle trzyma ją za rękę i śpiewa jej kołysanki, a wilgotną ściereczką wyciera pot z jej czoła...

niedziela, 6 listopada 2016

Krytycznym okiem na... "Czarne skrzydła" Sue Monk Kidd

Dzisiaj chcę się z tobą podzielić moim odkryciem literackim, a mianowicie, sympatyczną,wrażliwą, poruszającą temat rasizmu amerykanki Sue Monk Kidd i jej najnowszej powieści pt. Czarne skrzydła. Na swoim kącie ma jeszcze kilka książek, po które na pewno w najbliższym czasie sięgnę i postaram się coś o nich powiedzieć. Na dzień dzisiejszy jestem tą panią mile zaskoczona i oczarowana. A to już duży plus. Ale nie przeciągając struny, zaczynajmy.

Gdyby ktoś zapytał was, co wiecie na temat życia i osiągnięć sióstr Sary i Angeliny ,,Niny” Grimké, jaka byłaby wasza odpowiedź? Ja, do czasu lektury Czarnych skrzydeł, odpowiedziałabym, że nigdy o nich nie słyszałam. Nie przyznaję się z dumą do tej niewiedzy, ale wydaje mi się, że takich osób jak ja jest o wiele więcej. Teraz, gdy poznałam już Czarne skrzydła, cieszę się, że Sue Monk Kidd zdecydowała się napisać o tych niezwykłych kobietach i o tym, czego dokonały, zostawiając w historii swój ważny ślad.

Składające się z sześciu części Czarne skrzydła obejmują trzydzieści pięć lat z życia Sary, jej siostry Niny i Szelmy – niewolnicy. Na kartach powieści obserwujemy ich dorastanie oraz dwie strony codzienności: pochodzących z wyższych sfer córek plantatora, których jedynym zadaniem jest ,,bywać” na salonach, jak damom przystało oraz pełna strachu, cierpienia i kradzionych chwil spokoju rzeczywistość niewolnic. Jest też styk tych dwóch codzienności – niezgoda na takie życie i pragnienie wolności, które prowadzi bohaterki jedną ścieżką. 

Rozdziały z perspektywy Szelmy budzą najwięcej skrajnych emocji. W jednej chwili jest się zauroczonym przez opowieści snute przez matkę Szelmy, Charlotte, a w drugiej przeszywa czytelnika ból, a włosy stają dęba. Gdy czytałam o karach wymierzanych niewolnikom, czułam, jakby ktoś nakłuwał mnie lodowato zimnym szpikulcem. To groza, obezwładniająca groza, którą potęguje fakt, że te tortury to nie wymysł autorki, tylko prawda. Rozdziały Sary, która dzieli się swoim głosem z Niną, może nie kryją w sobie tyle cierpienia, ale nie brak im goryczy i smutku. Okradziona z marzeń dziewczyna nie widzi dla siebie drogi w życiu. Do czasu. 

Kiełkujący na przestrzeni lat bunt rozkwita w pełni za sprawą młodszej siostry – Niny, która podziela przekonania Sary i odważnie o nich mówi, nie licząc się z ceną, jaką przyjdzie jej za to zapłacić. Pisarka za sprawą swojej wyobraźni ponownie powołała do życia siostry Grimké i wydaje mi się, że bardzo dobrze się w tym spisała. Ponoć Sara i Nina były jak ogień i woda, i to widać w tej historii. Sara przez dość długi czas jest cicha i wycofana, z jednej strony chce odnaleźć swoją drogę w życiu, jednak wie, że jedyna droga, którą chce podążyć to ta, którą nikt jeszcze nie odważył się iść. Uparta i przekorna Nina jest skrzydłem, które podtrzymuje starszą siostrę. Ich pełna szczegółów opowieść odzwierciedla ówczesne życie w Karolinie Południowej.

Kidd splotła ze sobą dwa różne zagadnienia: dojrzewanie i niewolnictwo, oddając głos dziewczynkom, które później stają się kobietami. Rozpoczęcie historii od dzieciństwa pani oraz niewolnicy uświadamia, że to właśnie dziecko, które nie rozumie konwenansów i uprzedzeń, stawia wszystkich na równi, bez względu na kolor skóry. Dopiero dorośli próbują wsączyć mu do umysłu ,,prawidłowe” i ,,porządne” postrzeganie świata, w którym biały pan posiada czarnego niewolnika. Sara nie rozumie, jak można ,,posiadać” drugiego człowieka – dla jedenastolatki to niemoralne i nienaturalne, z kolei dziesięcioletnia Szelma buntuje się przeciwko byciu podczłowiekiem i krępowaniu jej wolnej woli. Dla dziewczynek to równość i wolność jest stanem naturalnym i oczywistym. Później, gdy dziewczynki stają się młodymi kobietami, dorośli próbują nałożyć na ich świat kolejne zakazy i nakazy. Do niektórych okrucieństwo przychodzi z wiekiem, inni z kolei nie chcą się mu poddać, co widać doskonale na przykładzie Sary i jej młodszej siostry Niny. Intrygujące jest to, że mimo życia w takim otoczeniu, bohaterki nie zatraciły współczucia i nie dały na siebie wpłynąć. Wręcz przeciwnie – to rozpaliło w nich potrzebę walki.

Skupienie się na kobiecie jako bohaterce powieści pozwoliło również na przedstawienie początków emancypacji kobiet. Sara i Nina walczyły nie tylko o wyzwolenie niewolników, ale i o prawo kobiet do głosu. Ze względu na swoją płeć i przekonania były więc podwójnie potępiane. Wyobraźcie sobie, ile musiały mieć samozaparcia, odwagi i wiary w swoje działania, gdy przeciwko nim była rodzina, znajomi, całe miasto, prawo i nawet Kościół, który ówcześnie cytował ustęp z Biblii, jego zdaniem popierający niewolnictwo. Abolicjoniści byli atakowani nie tylko słownie, a strach o życie nie był fikcją – siostry Grimké w imię swoich przekonań stawiały więc na szali własne zdrowie i życie.

W odautorskim rozdziale na końcu książki, Sue Monk Kidd pisze o tym, skąd wziął się pomysł na powieść oraz jak natrafiła ona na ślad sióstr Grimké. Ja w tym rozdziale szczególnie cenię sobie to, że pisarka wyjaśniła, w jaki sposób splotła fikcję z faktami historycznymi, szczegółowo wskazując zmiany oraz różnice i uzupełniając je o prawdziwe wydarzenia. Wspomina również o dalszych losach sióstr oraz ich wpływ na walkę o prawa kobiet i niewolników.

Niebanalna rolę w powieści odgrywają kapy, które Charlotte i Szelma tworzą ze skrawków materiału. Naszywając odpowiednie symbole opowiadają one historie z życia oraz ludowe opowieści, kryjąc pomiędzy szwami swoje nadzieje, smutki i marzenia. Sue Monk Kidd w Czarnych skrzydłach stworzyła taką samą kapę, nicią wyobraźni zszywając historię z fikcją, przedstawiając barwne życie sióstr Grimké i Hetty ,,Szelmy” – kobiet, które w świecie pełnym podziałów były gotowe, by podać rękę drugiemu człowiekowi. W trakcie pracy nad powieścią autorkę inspirowały słowa profesora Juliusa Lestera: ,,Historia to nie tylko ciąg faktów i zdarzeń. Historia to również ból w sercu. A my powtarzamy ją raz za razem, aż w końcu cudzy ból stanie się naszym własnym. Czarne skrzydła to właśnie taki ból w sercu, który powstał na trudnej drodze do wolności.

Niesamowita powieść. Polecam uczciwie. Trochę zaniedbałam tę serię, ale w najbliższym czasie ulegnie to drastycznej zmianie. 8/10. Do następnego razu. Bye.

wtorek, 1 listopada 2016

Życie bez Ciebie... Jeśli o Tobie zapomnę, stanę się kimś innym. Rozdział 8.

Opuszczają na moment swój leśny zakątek. Jadą ulicą przez miasto przypominające o tej porze roku akwarele jakiegoś ponurego artysty, używającego tylko brązu, brudnej bieli i szarości, rozpływające się przed ich oczami w nicość. Zawsze kochała Gwiazdkę, ale tegoroczne Święta... Kolejne święta bez babci, rodziców. Boi się... Odwiedzili centrum handlowe i kupili prezenty, w sklepiku znajomych zaopatrzyli się w jedzenie. Została tylko choinka. Chce puścić płytę, by posłuchać kantaty Bacha Ich hatte viel Bekummernis, bo mieli w tej chwili więcej trosk, niż byliby w stanie udźwignąć. Znów jednak włączyła się samowolnie lokalna stacja radiowa i zamiast Barbary Schlick ten sam kobiecy głos, co wcześniej, zajazgotał w tak wysokich tonach, że aż oboje się skulili: „szczekrwiawią się rozrywa zezwierzęcić tych świętych co groby wieszy chcą bezczcizbezcześcić”. Radio nie chciało się wyłączyć i jak oszalałe migało na czerwono. „Mięsoświętychżrećkości lub kołka jęk bruczyć. Wżydyparszćobrzydłe i wszystkie wyrzucić!”. Miała wrażenie, że gdzieś już słyszała ten irytujący i jednocześnie budzący współczucie głos. Nie mogła go znieść, czuła się, jakby ktoś wdarł się na siedzenie z tyłu, unieruchomił jej głowę w uścisku i jazgotał wprost do ucha. Dziadek chyba też czuł się podobnie, bo pod wpływem impulsu zatrzymał się na poboczu pod bezlistnym kasztanowcem i wysiadł z samochodu. Widzi przez zaparowaną szybę sylwetkę dziadka, która zsunęła się na pobocze, opierając się plecami o bok starego volvo, z głową schowaną między kolanami. Przygląda mu się uważnie, ale ulewa rozmazuje widok za szybą. Nie jest pewna czy dobrze widzi, ale chyba płacze. Dziadek płacze....
Minuta. Dwie. Pięć. Jazgot dawno ustał i w samochodzie zapanowała cisza. Boi się o dziadka, nigdy nie widziała go tak załamanego, ale nie wyjdzie na zewnątrz. Wie, że gdyby to zrobiła i stanęła by przy nim, on jeszcze bardziej by się rozsypał.
Minęły kolejne minuty. Deszcz zmniejsza się. Dziadek podnosi się, dochodzi do wejścia do auta, bierze głęboki wdech i szybko wsiada na miejsce za kierownicą. Patrzy na niego przestraszona. Wyciąga ręcznik ze schowka obok siebie, przybliża się do fotela kierowcy, opatula ręcznikiem dziadkowe ramiona, gładzi go drobną rączką po lodowanym, mokrym policzku i wtula się do przemoczonej piersi mężczyzny. On przytula ją jeszcze mocniej, całuje w czubek głowy i wtula starą twarz w jej rdzawobrązowe włosy. Zaciąga się zapachem ziołowego szamponu i lawendowego żelu, którym pachnie dziewczynka.
Przepraszam, Wielbłądko. Ja... ja czasami po prostu nie daje sobie z tym wszystkim rady. Ta piosenka... babcia ją śpiewała kiedy ją poznałem. Miała na sobie kolorową sukienkę, pełno koralików i wianek kwiatków w rudych włosach.
Brakuje ci jej, prawda?
Jak cholera, Ptaszyno. Jak cholera...

Życie bez Ciebie... Jeśli o Tobie zapomnę, stanę się kimś innym. Rozdział 7.

Szare popołudnie. Wyprawa po drewno na zimowe zapasy. Stoją z rękami podpartymi na biodrach i wdychają jesienny zapach lasu. To niewielkie karczowisko, a dziadek wymyślił imię dla każdego pnia.
Jesteśmy dwoma samolotami, mówi ona.
Dwa samoloty, które nie potrafią wystartować, zostawiając w tyle wszystkie żale, śmieje się gorzko w odpowiedzi.
Machają rękami, a gdy wiatr dostaje się pod deszczowe peleryny prawie wydaje im się, że lecą.
Mamy problem z silnikami, mówi ona.
Dziadek kaszle jak motor i próbuje zastartować, brrm, brrm.
Nie tak, strofuje ona, o tak: trrm, trrm, trrm, ekhm, ekhm.
No właśnie, trrm, trrm, trrm, ekhm, ekhm.
Łiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii.
Ona leci slalomem między Hanią, Józiem, Antkiem i Manią.
Dziadek jest zaraz za nią, złapie ją.
Rzuca się na ziemie za brzozą, nazwaną Liz i czuje miękki, zielony mech na policzku.
Tu nie możesz mnie złapać! Zamaskowałam się w ściółce! krzyczy.
On mówi metalicznym głosem: lądowanie awaryjne między Malaki i Sakarji, wróg chowa się w zaroślach. Lądowanie awaryjne między Malaki i Sakarji, mały samolot zwiadowczy zniknął nam z widoku, znów jej się udało.
Skaleczyłam się, żądam opieki lekarskiej.
Oto helikopter ratunkowy. Nadchodzę wielkimi krokami. Gdzie się zraniłaś, Ptaszyno?
Na nodze mam wielką krwawiącą ranę, a nie mamy żadnych bandaży.
Musisz podciągnąć nogawkę. Czy Kapitan Wielbłądziątko zniesie ten tropikalny upał.
Zniosę wszystko, odpowiada.
On urywa kawałek zielonego mchu, podciąga nogawkę jej ogrodniczek i przyciska mech do niewidzialnej rany.

Kącik Czarownicy: Magia Świec

Magiczne działanie świec. Jaki kolor odpowiada jakiej intencji? Menu Produkty Wróć Kamienie naturalne i szlachetne Wróć Kamienie szlifowane ...