Opuszczają na
moment swój leśny zakątek. Jadą ulicą przez miasto
przypominające o tej porze roku akwarele jakiegoś ponurego artysty,
używającego tylko brązu, brudnej bieli i szarości, rozpływające
się przed ich oczami w nicość. Zawsze kochała Gwiazdkę, ale
tegoroczne Święta... Kolejne święta bez babci, rodziców. Boi
się... Odwiedzili centrum handlowe i kupili prezenty, w sklepiku
znajomych zaopatrzyli się w jedzenie. Została tylko choinka. Chce
puścić płytę, by posłuchać kantaty Bacha Ich
hatte viel Bekummernis, bo mieli
w tej chwili więcej trosk, niż byliby w stanie udźwignąć. Znów
jednak włączyła się samowolnie lokalna stacja radiowa i zamiast
Barbary Schlick ten sam kobiecy głos, co wcześniej, zajazgotał w
tak wysokich tonach, że aż oboje się skulili: „szczekrwiawią
się rozrywa zezwierzęcić tych świętych co groby wieszy chcą
bezczcizbezcześcić”. Radio nie chciało się wyłączyć i
jak oszalałe migało na czerwono. „Mięsoświętychżrećkości
lub kołka jęk bruczyć. Wżydyparszćobrzydłe i wszystkie
wyrzucić!”. Miała wrażenie, że gdzieś już słyszała ten
irytujący i jednocześnie budzący współczucie głos. Nie mogła
go znieść, czuła się, jakby ktoś wdarł się na siedzenie z
tyłu, unieruchomił jej głowę w uścisku i jazgotał wprost do
ucha. Dziadek chyba też czuł się podobnie, bo pod wpływem impulsu
zatrzymał się na poboczu pod bezlistnym kasztanowcem i wysiadł z
samochodu. Widzi przez zaparowaną szybę sylwetkę dziadka, która
zsunęła się na pobocze, opierając się plecami o bok starego
volvo, z głową schowaną między kolanami. Przygląda mu się
uważnie, ale ulewa rozmazuje widok za szybą. Nie jest pewna czy
dobrze widzi, ale chyba płacze. Dziadek płacze....
Minuta. Dwie. Pięć.
Jazgot dawno ustał i w samochodzie zapanowała cisza. Boi się o
dziadka, nigdy nie widziała go tak załamanego, ale nie wyjdzie na
zewnątrz. Wie, że gdyby to zrobiła i stanęła by przy nim, on
jeszcze bardziej by się rozsypał.
Minęły kolejne
minuty. Deszcz zmniejsza się. Dziadek podnosi się, dochodzi do
wejścia do auta, bierze głęboki wdech i szybko wsiada na miejsce
za kierownicą. Patrzy na niego przestraszona. Wyciąga ręcznik ze
schowka obok siebie, przybliża się do fotela kierowcy, opatula
ręcznikiem dziadkowe ramiona, gładzi go drobną rączką po
lodowanym, mokrym policzku i wtula się do przemoczonej piersi
mężczyzny. On przytula ją jeszcze mocniej, całuje w czubek głowy
i wtula starą twarz w jej rdzawobrązowe włosy. Zaciąga się
zapachem ziołowego szamponu i lawendowego żelu, którym pachnie
dziewczynka.
Przepraszam,
Wielbłądko. Ja... ja czasami po prostu nie daje sobie z tym
wszystkim rady. Ta piosenka... babcia ją śpiewała kiedy ją
poznałem. Miała na sobie kolorową sukienkę, pełno koralików i
wianek kwiatków w rudych włosach.
Brakuje ci jej,
prawda?
Jak cholera,
Ptaszyno. Jak cholera...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz