Szare popołudnie.
Wyprawa po drewno na zimowe zapasy. Stoją z rękami podpartymi na
biodrach i wdychają jesienny zapach lasu. To niewielkie karczowisko,
a dziadek wymyślił imię dla każdego pnia.
Jesteśmy dwoma
samolotami, mówi ona.
Dwa samoloty, które
nie potrafią wystartować, zostawiając w tyle wszystkie żale,
śmieje się gorzko w odpowiedzi.
Machają rękami, a
gdy wiatr dostaje się pod deszczowe peleryny prawie wydaje im się,
że lecą.
Mamy problem z
silnikami, mówi ona.
Dziadek kaszle jak
motor i próbuje zastartować, brrm, brrm.
Nie tak, strofuje
ona, o tak: trrm, trrm, trrm, ekhm, ekhm.
No właśnie, trrm,
trrm, trrm, ekhm, ekhm.
Łiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii.
Ona leci slalomem
między Hanią, Józiem, Antkiem i Manią.
Dziadek jest zaraz
za nią, złapie ją.
Rzuca się na ziemie
za brzozą, nazwaną Liz i czuje miękki, zielony mech na policzku.
Tu nie możesz mnie
złapać! Zamaskowałam się w ściółce! krzyczy.
On mówi
metalicznym głosem: lądowanie awaryjne między Malaki i Sakarji,
wróg chowa się w zaroślach. Lądowanie awaryjne między Malaki i
Sakarji, mały samolot zwiadowczy zniknął nam z widoku, znów jej
się udało.
Skaleczyłam się,
żądam opieki lekarskiej.
Oto helikopter
ratunkowy. Nadchodzę wielkimi krokami. Gdzie się zraniłaś,
Ptaszyno?
Na nodze mam wielką
krwawiącą ranę, a nie mamy żadnych bandaży.
Musisz podciągnąć
nogawkę. Czy Kapitan Wielbłądziątko zniesie ten tropikalny upał.
Zniosę wszystko,
odpowiada.
On urywa kawałek
zielonego mchu, podciąga nogawkę jej ogrodniczek i przyciska mech
do niewidzialnej rany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz