Zbliża się koniec
roku szkolnego. Pierwszy tydzień czerwca. Upał taki, że można
jajecznicę smażyć na dworze. Asfalt nagrzany do czerwoności,
smoła przykleja buty do drogi. Aby się nie zakleić, trzeba
niemalże biec. W telewizji znów ogłosili trzeci stopień
przeciwpożarowy, a to dopiero czerwiec. Nie chce wiedzieć, jaki
cyrk będzie się dział w sierpniu. Na szczęście, jadą na
wymarzony urlop do Anglii. Nie może się już doczekać. Jest taka
podekscytowana. W sumie oceny ma już wystawione, ale chodzi do
szkoły, bo dziadek pisze jakiś większy artykuł i w ich chatce
jest istny Sajgon. Wszystko jest lepsze od podenerwowanego,
rozdrażnionego, nieobecnego duchem dziadka.
Wchodzi zziajana do
domu. Jest zmęczona i śmierdzi. I ogólnie ma wszystkiego dosyć.
Te krwotoki z nosa i problemy z oddychaniem, spowodowane
trzydziestostopniowym gorącem, sprawiają, że nie ma na nic
kompletnie siły. Resztkami wykrzesanej energii doczłapuje się do
syfonu z wodą sodową i duszkiem opróżnia calusieńkie trzy
szklanki. Pokrzepiona trunkiem idzie do łazienki, zrzuca z siebie
wilgotne od potu ubranie i bierze zimny prysznic. Już na schodach
słychać głośne stukania dziadkowych palców w komputer. Pracuje.
Podchodzi cicho do drzwi sypialni niczym myszka i próbuje podejrzeć
dziadka przez otwór w zamku, kiedy nagle drzwi się otwierają, a w
progu stoi nie kto inny jak dziadek. Próbuje ukryć rozbawienie i
przyjąć groźną minę, ale widząc zmieszanie na jej twarzy,
wybucha niepohamowanym śmiechem. Ruchem ręki zaprasza ją do
środka, ściąga piętrzącą się górę papierzysk z fotela i
zaprasza ją skinieniem głowy, aby usiadła obok niego. Ona szybko
usadawia się w skórzanym fotelu. Ją i dziadka dzieli zaledwie
stare dębowe biurko wykończone finezyjnymi ozdobieniami. Bardzo
lubi patrzeć jak dziadek pracuje. Lubi, kiedy wierci się w fotelu
zanim nie znajdzie wygodnej pozycji, kiedy ślini palec zanim
przerzuci kolejną kartkę notatek, kiedy rozciąga palce, marszczy
lekko brwi i zamiera na moment z rękoma tuż przez klawiaturą, a
później następuje nieustanny stukot klawiszy. Lubi to, bo w jej
mniemaniu, przypomina to obrządek religijny.
Zawsze zaprząta
dziadka rozmową, często przeszkadzając mu w pracy, ale dziadek
nigdy się nie skarżył. Jednak wie, że ten artykuł jest inny,
jest jednym z tych artykułów – żyć, któremu dziadek poświęca
nad wyraz uwagi.
Mężczyzna zauważa
markotność wnuczki i mówi żartobliwie: Co dolega mojej Ptaszynce?
Jaki kotojad zaprząta ci tą śliczną główkę? Zawsze jesteś
taka gadatliwa i radosna, a teraz tylko siedzisz i miętosisz w
palcach róg sukienki. Powiesz mi, co cie gryzie, Wielbłądko?
Dzisiaj znowu
widziałam jak Dziką Baśkę zaczepiają łobuzy z mojej szkoły.
Przykro mi się jej zrobiło. A to taka dobra kobieta, przygarnia z
ulicy biedne zwierzęta. Jeszcze nasza polonistka zadała nam esej na
dowolny temat. Musiałam oddać go jej na wczoraj. Przedłużyła mi
termin na jutro, a ja go nawet nie zaczęłam. Co mam robić?
Może napiszesz o
Dzikiej Baśce?
_________________________________________________________________
Opowiem
wam historię zwariowanej emerytowanej pielęgniarki rejonowego
szpitala i karmicielki kotów, Dzikiej Baśki, jak ją nazywano.
Nieraz widywałam jej niewielką samotną postać z kraciastą torbą
pełną jedzenia dla bezdomnych zwierząt, gdy przecinałam zakosami
betonową dzielnicę od ulicy Lazurowej do Powstańców i z powrotem
w drodze do i ze szkoły. Z jakichś powodów od początku jej
obecność wydawała mi się uspokajająca, jakby ta kobieta
wyrównywała w brudzie osiedla szale wagi, na której z jednej
strony byłam ja, a z drugiej zagrażające mi kotojady. Kotojady to
określenie wymyślone przez mojego dziadka, które nazywało
wszystko to, co mnie dręczy. Trudno mi dokładnie wytłumaczyć, kim
są kotojady, ale istnieją naprawdę. Kotojady czaiły się na
Jelonkach i czułam dokładnie ich oddech na plecach.
Rozpoznałabym
ją z daleka. Jak zawsze, wypadała jak ćma w okrąg światła
rzucanego przez latarnię. Niezależnie od pory roku ubrana była w
szary jak kocia sierść paltocik i młodzieżowe różowe trampki,
znalezione zapewne na jakimś śmietniku, które przeszukiwała z
zapałem i nie bez przyjemności. „Tyle dobra, tyle dobra na
marnację idzie”, mamrotała pochylona nad szmatami, papierami,
puszkami. „Kupują, kupują, a zeżreć nie mogą, tłuste brzuchy,
wielkie gęby, puste łby”, pomstowała. Z kieszeni Dzikiej Baśki
zawsze wystawały foliowe worki, sucha karma sypała się za nią jak
kozie bobki, znacząc trajektorię jej codziennych lotów. Zaczepiła
mnie pierwsza. „Zmatkobożona, upocona!” - rzuciła za mną i
roześmiała się chrapliwie. Miała małe, spiczaste ząbki. Od tego
czasu zatrzymywałam się, a raczej przystawałam i podskakiwałam w
miejscu, żeby z nią porozmawiać czy pomóc otworzyć jakieś
piwnicze okno. Podziwiałam uprzejmie wygrzebane ze śmieci
znaleziska, które pokazywała mi z duma, i dyplomatycznie odmawiałam
przyjęcia daru w postaci napoczętej puszki drobiowego pasztetu albo
herbatnika. Dzika Baśka zawsze miała na głowie wielką włóczkową
czapę opadającą na oczy i ta czapa wypchana gazetami uratowała
jej życie, bo złagodziła cios zadany przez kotojadów kijem
bejsbolowym. Banda wyrostków spod trzepaka pobiła Dziką Baśkę
tak, że na tydzień trafiła do szpitala, tylko dlatego że chciała
im odebrać maltretowanego kocura. Żaden chłopak nie został
pociągnięty do odpowiedzialności. „Zło odradza się jak
karaluchy, za jednego zabitego przychodzi sześć”, mówiła Baśka,
gdy pytałam ją, dlaczego nie chce składać skargi, i nie wiem, co
znaczyła jej odpowiedź, ale tak właśnie rozmawia się z Dziką
Baśką...