czwartek, 1 grudnia 2016

Życie bez Ciebie... Jeśli o Tobie zapomnę, stanę się kimś innym. Rozdział 11.

Zbliża się koniec roku szkolnego. Pierwszy tydzień czerwca. Upał taki, że można jajecznicę smażyć na dworze. Asfalt nagrzany do czerwoności, smoła przykleja buty do drogi. Aby się nie zakleić, trzeba niemalże biec. W telewizji znów ogłosili trzeci stopień przeciwpożarowy, a to dopiero czerwiec. Nie chce wiedzieć, jaki cyrk będzie się dział w sierpniu. Na szczęście, jadą na wymarzony urlop do Anglii. Nie może się już doczekać. Jest taka podekscytowana. W sumie oceny ma już wystawione, ale chodzi do szkoły, bo dziadek pisze jakiś większy artykuł i w ich chatce jest istny Sajgon. Wszystko jest lepsze od podenerwowanego, rozdrażnionego, nieobecnego duchem dziadka.
Wchodzi zziajana do domu. Jest zmęczona i śmierdzi. I ogólnie ma wszystkiego dosyć. Te krwotoki z nosa i problemy z oddychaniem, spowodowane trzydziestostopniowym gorącem, sprawiają, że nie ma na nic kompletnie siły. Resztkami wykrzesanej energii doczłapuje się do syfonu z wodą sodową i duszkiem opróżnia calusieńkie trzy szklanki. Pokrzepiona trunkiem idzie do łazienki, zrzuca z siebie wilgotne od potu ubranie i bierze zimny prysznic. Już na schodach słychać głośne stukania dziadkowych palców w komputer. Pracuje. Podchodzi cicho do drzwi sypialni niczym myszka i próbuje podejrzeć dziadka przez otwór w zamku, kiedy nagle drzwi się otwierają, a w progu stoi nie kto inny jak dziadek. Próbuje ukryć rozbawienie i przyjąć groźną minę, ale widząc zmieszanie na jej twarzy, wybucha niepohamowanym śmiechem. Ruchem ręki zaprasza ją do środka, ściąga piętrzącą się górę papierzysk z fotela i zaprasza ją skinieniem głowy, aby usiadła obok niego. Ona szybko usadawia się w skórzanym fotelu. Ją i dziadka dzieli zaledwie stare dębowe biurko wykończone finezyjnymi ozdobieniami. Bardzo lubi patrzeć jak dziadek pracuje. Lubi, kiedy wierci się w fotelu zanim nie znajdzie wygodnej pozycji, kiedy ślini palec zanim przerzuci kolejną kartkę notatek, kiedy rozciąga palce, marszczy lekko brwi i zamiera na moment z rękoma tuż przez klawiaturą, a później następuje nieustanny stukot klawiszy. Lubi to, bo w jej mniemaniu, przypomina to obrządek religijny.
Zawsze zaprząta dziadka rozmową, często przeszkadzając mu w pracy, ale dziadek nigdy się nie skarżył. Jednak wie, że ten artykuł jest inny, jest jednym z tych artykułów – żyć, któremu dziadek poświęca nad wyraz uwagi.
Mężczyzna zauważa markotność wnuczki i mówi żartobliwie: Co dolega mojej Ptaszynce? Jaki kotojad zaprząta ci tą śliczną główkę? Zawsze jesteś taka gadatliwa i radosna, a teraz tylko siedzisz i miętosisz w palcach róg sukienki. Powiesz mi, co cie gryzie, Wielbłądko?
Dzisiaj znowu widziałam jak Dziką Baśkę zaczepiają łobuzy z mojej szkoły. Przykro mi się jej zrobiło. A to taka dobra kobieta, przygarnia z ulicy biedne zwierzęta. Jeszcze nasza polonistka zadała nam esej na dowolny temat. Musiałam oddać go jej na wczoraj. Przedłużyła mi termin na jutro, a ja go nawet nie zaczęłam. Co mam robić?
Może napiszesz o Dzikiej Baśce?
_________________________________________________________________
Opowiem wam historię zwariowanej emerytowanej pielęgniarki rejonowego szpitala i karmicielki kotów, Dzikiej Baśki, jak ją nazywano. Nieraz widywałam jej niewielką samotną postać z kraciastą torbą pełną jedzenia dla bezdomnych zwierząt, gdy przecinałam zakosami betonową dzielnicę od ulicy Lazurowej do Powstańców i z powrotem w drodze do i ze szkoły. Z jakichś powodów od początku jej obecność wydawała mi się uspokajająca, jakby ta kobieta wyrównywała w brudzie osiedla szale wagi, na której z jednej strony byłam ja, a z drugiej zagrażające mi kotojady. Kotojady to określenie wymyślone przez mojego dziadka, które nazywało wszystko to, co mnie dręczy. Trudno mi dokładnie wytłumaczyć, kim są kotojady, ale istnieją naprawdę. Kotojady czaiły się na Jelonkach i czułam dokładnie ich oddech na plecach.

Rozpoznałabym ją z daleka. Jak zawsze, wypadała jak ćma w okrąg światła rzucanego przez latarnię. Niezależnie od pory roku ubrana była w szary jak kocia sierść paltocik i młodzieżowe różowe trampki, znalezione zapewne na jakimś śmietniku, które przeszukiwała z zapałem i nie bez przyjemności. „Tyle dobra, tyle dobra na marnację idzie”, mamrotała pochylona nad szmatami, papierami, puszkami. „Kupują, kupują, a zeżreć nie mogą, tłuste brzuchy, wielkie gęby, puste łby”, pomstowała. Z kieszeni Dzikiej Baśki zawsze wystawały foliowe worki, sucha karma sypała się za nią jak kozie bobki, znacząc trajektorię jej codziennych lotów. Zaczepiła mnie pierwsza. „Zmatkobożona, upocona!” - rzuciła za mną i roześmiała się chrapliwie. Miała małe, spiczaste ząbki. Od tego czasu zatrzymywałam się, a raczej przystawałam i podskakiwałam w miejscu, żeby z nią porozmawiać czy pomóc otworzyć jakieś piwnicze okno. Podziwiałam uprzejmie wygrzebane ze śmieci znaleziska, które pokazywała mi z duma, i dyplomatycznie odmawiałam przyjęcia daru w postaci napoczętej puszki drobiowego pasztetu albo herbatnika. Dzika Baśka zawsze miała na głowie wielką włóczkową czapę opadającą na oczy i ta czapa wypchana gazetami uratowała jej życie, bo złagodziła cios zadany przez kotojadów kijem bejsbolowym. Banda wyrostków spod trzepaka pobiła Dziką Baśkę tak, że na tydzień trafiła do szpitala, tylko dlatego że chciała im odebrać maltretowanego kocura. Żaden chłopak nie został pociągnięty do odpowiedzialności. „Zło odradza się jak karaluchy, za jednego zabitego przychodzi sześć”, mówiła Baśka, gdy pytałam ją, dlaczego nie chce składać skargi, i nie wiem, co znaczyła jej odpowiedź, ale tak właśnie rozmawia się z Dziką Baśką...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kącik Czarownicy: Magia Świec

Magiczne działanie świec. Jaki kolor odpowiada jakiej intencji? Menu Produkty Wróć Kamienie naturalne i szlachetne Wróć Kamienie szlifowane ...