Sierpniowa duszna
noc. Czarne niebo przecinają błyskawice. Sierpniowa burza... Stoją
na werandzie, splątani aż po kostki w mroku. Deszcz zacina, klejąc
się im do bosych stóp. Wpatrują się w milczeniu w niebo,
odliczając czas od kolejnego błysku do grzmotu. Dziadek ma na sobie
grafitowy szlafrok, i gdyby nie biała czupryna i błękitne oczy,
zlałby się z gęstą warstwą ciemności, otaczającą dom niczym
ektoplazma. Stoi przy nim dziewczynka w rozczochranych wielbłądzich
włosach, z zaróżowionymi z ekscytacji policzkami. Jej drobne
ciałko opasane jest białą, długą do ziemi koszulą nocną, która
unosi się do góry z każdym podmuchem burzowego wiatru.
Pamiętam, kiedy
pierwszy raz ktoś chodził po księżycu, dziwne uczucie, że on był
tam na górze, a ja tu w dole.
Ona patrzy na żółty
kształt, a potem w nicość nieba.
Chciałabym pozbyć
się ciężkości. Fruwać. Dotknąć ektoplazmy.
A ja nie,
Ptaszynko. Ziemia jest najcenniejszą rzeczą jaką mamy.
Nie boisz się?
On kładzie ciężką
rękę na jej głowie i czochra z czułością jej rdzawe włosy.
Grawitacja trzyma
mnie w miejscu. Za jakiś czas i tak przeniosę się na górę.
Przez moment milczą
i patrzą na gwiazdy, które zapalają się i gasną.
Kiedy będę duża
jak dziadzio, będę wtedy stać tu na werandzie, mówi ona, i powiem
moim wnukom, pomyślcie, on tam fruwa w górze i czuwa nad nami, a my
stoimy tu na dole, i pozwalamy aby się o nas troszczył...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz